Recenzje filmowe - Gran Torino (1)
Z wykształcenia
jestem pedagogo-socjologiem, po części też religioznawcą i filozofem, czyli interesuję
się dokładnie tym, czym większość Polaków; każdy z nas zna się na stosunkach
międzyludzkich, wszyscy dyskutujemy o religiach i wierze, no i wszyscy
filozofujemy. Zawodowo nie zajmuję się niestety - albo może „stety” – żadną z
tych dyscyplin naukowych. Czasy są dziś takie, że musiałam się odnajdywać w
różnych zawodach: byłam urzędnikiem państwowym, pracownikiem administracyjnym w
dużej firmie, redaktorem w kilku czasopismach, wiem również, jak chory jest
nasz system opieki społecznej.
Z wyboru
jestem optymistką, ale za bardzo mi to nie wychodzi, gdyż życie skłania mnie ku
pesymizmowi. Lubię filmy, książki, muzykę i historię - niekoniecznie w tej kolejności. Ciepłym
uczuciem obdarzam wysokie temperatury i okna niezakryte firanką, bo można wtedy
przez nie zaglądać do środka. Napisałam kilka książek – głównie dla siebie. Ale
są wyjątki. Bardzo obawiam się tylko dwóch rzeczy, pierwszej znanej mi z opowiadań,
drugiej z autopsji, to znaczy wojny i zimnego obiadu. A choć w dużym stopniu
powyższe zdanie jest prawdą, to jednak najbardziej obawiam się złych ludzi.
W środy, choć może nie każdą, będę Wam opowiadać o filmach. Różnych. I po mojemu. Na pewno nie będzie w tym zbiorze fantastyki, bajek i dokumentu. A może czasami?... Nie mogę też zagwarantować, że będę przedstawiać wyłącznie filmy godne polecenia, bo i o tych, o których nie mam dobrego zdania, może też napiszę.
Ale do dzieła...
Dziś: Gran Torino - Clint Eastwood/2008/Niemcy, USA/
Outsider z zasadami
Walt Kowalski, weteran wojny koreańskiej, cynik, który tylko wtedy
dobrze się czuje, gdy ma wszystko wokół siebie poukładane, to kanciasty w
obyciu, rozpamiętujący po śmierci żony sens swego samotniczego życia obywatel
amerykański polskiego pochodzenia. Wdowiec, który nierzadko upiększa swój język
mocnymi przekleństwami, jest raczej niemiłym facetem. Zdaje się być outsiderem
z wyboru i skłonności te manifestuje nawet na łonie rodziny, bo i z nią nie ma
dobrych relacji. Bohater filmu broni swej odrębności z lwim zacięciem, pije
piwo w samotności, regularnie kosi swój miniaturowy trawnik i równie regularnie
poleruje swój skarb, czyli oryginalny ford Gran Torino z 1972 roku. Jako
rasista ma świadomość, że dzielnica w której mieszka, jest coraz bardziej
opanowana przez „żółtki” i „czarnuchy”. Walt odbiera tę sytuację jak osobistą klęskę
i stwierdza - o zgrozo! - że właśnie do domu obok wprowadziła się liczna,
chińska, krzykliwa i rozgadana rodzina. Acha, przegania jeszcze czasami młodego
księdza, który usilnie próbuje z niego zrobić przykładnego parafianina, wymyśla
włoskiemu fryzjerowi i kłóci się z synami.
Tak oto generalnie wygląda
codzienność Walta. Ale tylko do momentu, gdy jego sąsiad, młody Chińczyk
imieniem Thao „wchodzi z butami” w jego życie, będąc zmuszony do kradzieży samochodu
Walta. Właśnie to zdarzenie zmienia relacje między zrzędliwym seniorem a chłopakiem
i całą jego chińską rodziną, której intelektualny ciężar dźwiga siostra Thao,
Sue.
Taka jest
fabuła filmu „Gran Torino”, którego reżyserem i odtwórcą głównej roli jest
Clint Eastwood. Artysta przedstawia - naprawdę bez przesady - wzruszającą
historię starego człowieka. Sięga przy tym po znane schematy, nieszczególnie
dbając o ich oryginalność. Na razie. Oryginalność bowiem zachowuje na sam koniec.
Cóż zatem mamy w filmie? Generalnie trzy elementy: konflikt rasistowski,
sąsiedzki i konflikt pokoleń. Prawda, że nic odkrywczego? Ale istota sprawy
polega na tym, jak Eastwood te konflikty pokazuje, jak przeplata je z humorem z
jednej strony, ale i z poszanowaniem zasad moralnych z drugiej. No i wreszcie ta
fantastyczna puenta. Przyznaję, że finał jest dla mnie kluczową kwestią w
każdym filmie; najsłabszy obraz jeśli ma swoje clou - rozkwita, a najwspanialsze
dzieło nawet poparte genialnymi nazwiskami, jeśli nie ma suspensu – ginie marnie.
Puenta w „Gran Torino” jest majstersztykiem.
Jestem prawie pewna, że Eastwood zaczął
konstruować swój film nie od początku, ale właśnie wymyślił najpierw puentę. Nie
zdradzając owego zakończenia, mogę tylko powiedzieć, że tak, jak Walt starał
się planować swoje życie, tak zaplanował również swą śmierć. Jest to jednak
śmierć tak bardzo spektakularna, że urosła
do rangi symbolu i stała się przez to jakby… wiecznie żywa. Zapachniało
paradoksem? Nie szkodzi. Śmierć Walta Kowalskiego miała być karą wycelowaną w członków
lokalnego gangu i miała sprowokować takie okoliczności, by nikt nie wątpił, kto
był katem, a kto ofiarą.
Film ten
pokazuje, jak potrafią działać starzy ludzie! Może tylko oni… Bo zdaje się, że
młodzi dla bliźniego i w imię zasad moralnych już nie tak chętnie chcieliby ginąć.
Nic dziwnego, że w tej kwestii weterani wiodą prym. Ford Gran Torino jest w
filmie symbolem starych czasów, których nic zhańbić nie może. Gdyby Walt zginął
na początku filmu, kiedy był „tylko” zaciekłym rasistą, to zginąłby jedynie dla
zasady, ale ginąc w ostatniej sekwencji filmu, zrobił to nie tylko dla zasady,
ale i dla bliźniego. I to bliźniego, który był „żółtkiem”. Walt długo nie
chciał być przyjacielem „żółtka”, ale gdy już się nim stał, to na śmierć i
życie.
Oglądałam, ale po angielsku, więc chętnie przypomnę sobie ten film z polskimi napisami, bo na pewno coś mi kilka lat temu umknęło, gdy widziałam go po raz pierwszy. Pamiętam, że film bardzo mi się podobał.
OdpowiedzUsuńTak, zachęcam do powtórnego obejrzenia, gdyż film jest tego wart. Przesłanie tego obrazu jest ponadczasowe, więc na pewno zdania się o nim, nawet po kilku latach, nie zmieni, a przypomnieć sobie można wiele szczegółów.
UsuńPozdrawiam